<

I like my I

 

 Sytuacja Łukasza Gawrońskiego nie jest łatwa. Dzisiaj zdjęcia robią wszyscy i to w ogromnych ilościach, a potrzeba wyjątkowości zdarzeń, w jakich bierze się udział, spowodowała, że dokumentacja zdarzenia przesłania samo zdarzenie lub nawet je wyprzedza. Zweryfikować jednak trzeba sam status wyjątkowości. Pogoń za nią sprawiła, że kompulsywnie poszukuje się jej także w rejonach do tej pory uznawanych za zwykłe i codzienne. Paradoks polega na tym, że pozycja sytuacji zwyczajnych musi pozostać wyjątkowa, można się więc zastanawiać, czy to codzienność na fotografiach stylizowana jest na święto, czy święto na codzienność. Jedno jest pewne: zanim zdążymy zjeść w modnej knajpie pierwszy kęs kolacji, jej estetyczne zdjęcie już dawno wisi na ścianie facebooka, opatrzone odpowiednim komentarzem. Celebracja codzienności zastąpiona jest jej kreacją.

 

  W samym środku tej fotograficznej ekstazy I like my I, cykl zdjęć robionych telefonem komórkowym, który pozwala na fotografowanie, nie wyłączając się z uczestnictwa w życiu, nie stwarza niepotrzebnych barier i napięcia, dzięki czemu efekt jest całkowicie bezpretensjonalny, a każde użycie komórki nie tyle rejestruje rzeczywistość, co ją intymnie interpretuje. Wśród zdjęć nie ma hierarchii, tworzą raczej osobliwą opowieść, prywatny film, oświetlają się nawzajem, odsyłają do siebie, rozsypują się. Pewien porządek wprowadza jedynie powtarzalność niektórych wątków, przewijających się osób, przedmiotów, przestrzeni, które podkreślają obyczajowość samego autora. Narracja Łukasza Gawrońskiego jest opowieścią współczesnego flâneura, który przepisuje miasto po swojemu, zaglądając w jego szare i niegustowne zakamarki, które nagle urastają do rangi scenografii, na tle której przypadkowo spotkani, zwyczajni ludzie czy przyjaciele zostają nagle statystami. Gawroński byłby więc apologetą codzienności, która okazuje się kopalnią poszczególnych, czasem absurdalnych historii.

 

 Miasto oglądamy w I like my I we fragmentach, dotykamy jego marginesów, obserwujemy je przez szybę samochodu, w odbiciach sklepowych witryn. Dajemy się wciągnąć w specyficzną grę: mimo że to prawdziwe miasto, zawsze możemy ulec optycznej iluzji, złudzeniu. Gawroński puszcza do nas oko, przekomarza się, to, co realne, może być jedynie widmem w naszych głowach. Wrażenie to podkreśla zderzenie tego, co cywilizacyjne i popkulturowe, z naturą. Miasto fascynująco koegzystuje z przyrodą, te dwa porządki przenikają się nawzajem, są w ciągłej rozmowie, nie wiadomo, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi. Łukasz Gawroński rozkodowuje tę symbiozę, odczytuje znaki; oglądając zdjęcia, powoli uczymy się języka miasta.

 

 I like my I to nietypowy projekt dokumentowania rzeczywistości, gdzie fotografowanie codzienności stało się świadomą, konsekwentną i rozpoznawalną techniką. Wystawa nie jest więc żadnym podsumowaniem: to tak jakby w jakimś momencie podsumować słynny projekt Romana Opałki, który zapisywał szeregi liczb. Jest to raczej prezentacja sposobu myślenia o fotografii. Mówi o tym choćby tytuł: I like my I, sugerujący pewną symetryczność, a dokładniej mówiąc, lustrzane odbicie. Łukasz Gawroński przegląda się w rzeczywistości, a rzeczywistość przegląda się w nim, filtrowana jego spojrzeniem. Być może I to po prostu eye, czułe oko autora, które łobuzersko podgląda codzienność, a sam cykl to może także opowieść o chłopackości, której idea układa się poza kategorią dojrzałości i jest związana z perspektywą młodego mężczyzny, jego pasją, energią, marzeniami i z tym, że jest tak po prostu, zwyczajnie fajny, a nad kreację rzeczywistości zawsze przedłoży jej celebrację.

 

Anna Wojciechowska, 2014